#454. Z życia urzędnika cz.15

Niedługo minie mi pierwsza dekada pracy jako urzędnik. Szczerze mówiąc nigdy nie sądziłem, że spędziłbym tyle czasu w zawodzie, którego nigdy nie brałem pod uwagę w młodości. Życie bywa jednak przewrotne, ale w tej kwestii się cieszę: chociaż bywa ciężko, jestem dumny z bycia urzędnikiem, pomagania innym i działania na złość moim przełożonym.

W dzisiejszej notce chciałbym się jednak skupić na czymś, czego w mojej pracy nienawidzę: „meetingach”. Według mnie jest to zło, może nie najgorsze, bo jednak czasem trzeba się zebrać drużyną i przedyskutować to, jak wrzucić pierścień do ognia, aby Sauron nie widział. Jednakże w dużej mierze takie spotkania zwyczajnie marnują czas.

Może jest to mój personalny punkt widzenia, bo jednak ja wolę wszystko krótko, zwięźle i na temat (czego nie zawsze widać po moich notkach, heheh) i po prostu boli mnie strata tych dwóch godzin na to, aby przełożona czytała nam nowości, które można by było wysłać emailem. Wkurza mnie też to, że „meetingi” wypadają nam w takich momentach, kiedy przychodzi największa ilość pracy i zamiast po prostu stawić jej od razu czoła, przychodzimy za dwie godziny na istny armagedon, na który nawet nie da się patrzeć. Domyślam się, że dla wielu osób spotkanie w trakcie najgorszych godzin pracy jest wybawieniem, bo jednak mogą złapać oddech przed tym biurowym potworem. Dla mnie jednak to jest męczarnia: i tak muszę pokonać tego demona, więc wolę mieć na to więcej czasu, a nie ryzykować robieniem nadgodzin.

Dlatego po cichutku słucham sobie, o czym mowa jest na spotkaniu, ale w tle robię swoje zadania. To jest naprawdę spory plus pracy zdalnej: i tak muszę mieć laptopa, aby wejść na wideokonferencję, więc mogę sobie od razu trochę popracować. Brzmię jak pracoholik, ale w gruncie rzeczy ja po prostu chcę wykonywać swoją pracę i kończyć o ustalonej porze. 😛

A Wy jakie macie zdanie o spotkaniach w pracy?

Mefisto

#425. Z życia urzędnika cz.14

Praca w urzędzie to nie tylko absurd goniący absurd, ale też i test naszej empatii. Czasem dzwoniący telefon to drący się debil, czasem po drugiej stronie jest niesamowicie samotny człowiek z historią swojego życia wplątąną w rozmowę.

Pani od notesika

Była taka miła, trochę roztargniona staruszka. Dzwoniła często, aby pytać się, kiedy otrzyma zasiłek. Za każdym razem odpowiadałem, ale raz wygadała się, że zapisała sobie w notesiku jak często płacimy, ale znów zapomniała. A potem to było jak lawina: problemy z pamięcią – na tyle duże, że nie pamięta, co robiła poprzedniego dnia, ale na tyle małe, aby jednak móc samodzielnie z tym żyć. Każdą swoją chwilę zapisywała w notesik i każdą cząstkę siebie skupiała na tym, aby pamiętać, że na każdej kartce spisane jest jej życie. Dzięki temu mogła normalnie funkcjonować, bo pustkę w głowie wypełniały jej słowa na papierze.

Dzwoniła często i pytała o to samo, a ja odpowiadałem tak samo, a potem słuchałem tej samej historii o notesiku. Chwilkę później „łapała” mnie na mojej małej zbrodnii, bo przeczytała w notesiku, że Mefistowemu powiedziała już o swojej przypadłości, i że nie muszę w kółko słuchać jej historii, ale zawsze odpowiadałem, że mi to nie przeszkadza, że lubię jej słuchać, a jeśli ona potrzebuje, to może mi ją opowiadać.

Przestała mi jednak opowiadać swoją historię, a zaczęła czytać notesik: wpierw wspominała ostatnią rozmowę, kiedy to złapała mnie na słuchaniu jej w kółko, następnie, że wspomniała o tej zabawnej sytuacji. Zawsze zapisywała dokładnie przebieg naszej rozmowy włącznie z tym, co mi wyczytała, a przy kolejnej rozmowie wspominała o tym.

Starałem się ją nakierowywać na to kiedy ostatnio rozmawialiśmy, bo brzmiała na weselszą, gdy mogła ze mną porozmawiać, poczytać mi swój notes z tamtego okresu. Jej głos zdradzał, że była samotna, a czasem też wspominała, że nasze rozmowy są dla niej ratunkiem w smutnych chwilach.

Jednego razu nie zadzwoniła i wiedziałem, że coś złego się stało. Kilka dni później ujrzałem w systemie informację o jej śmierci. Nigdy jej nie widziałem, nie spotkałem, ale poczułem się, jakbym stracił przyjaciela. Jak gdyby ktoś wyrwał kartkę z mojego notesu, ale zamiast amnezji spowodowało to wielki ból…

Pan ze specyficznym głosem

Domeną rozmów telefonicznych jest to, że ludzi z czasem zaczyna kojarzyć się po głosie. I był taki jeden mężczyzna, który dosyć specyficznie brzmiał. Nie dziwnie, nie zabawnie, ale tak okropnie smutno. Jego telefony dotyczyły skarg na inny, ale współpracujący z nami dział, przez który miał trudności w otrzymywaniu zasiłków.

Starałem się pomagać, jak mogłem, a kiedy moja pomoc zaczęła przynosić jakieś efekty, zaczęliśmy więcej rozmawiać. Kiedy usłyszałem lekką zmianę w jego głosie, ten cichy dzwięk nadziei, powiedział mi o swoim losie. Jedna chwila w jego życiu przekreśliła jego plany na wszystko. Stracił coś, co cenił i nie mógł się po tym podnieść. Wiele razy próbował odejść, wiele razy krzyczał o pomoc. Wiele razy urząd go ignorował, a on próbował się poddać… Nawet przyjaciele go ostatecznie zostawili i został więźniem swojego domu. Jego głos był tak smutny, taki pusty… Jakby ktoś wyssał z niego życie.

Nie powiem, jak bardzo wkurzyło mnie zachowanie urzędu, który miał go w czterech literach, a on załamywał się coraz bardziej. Wygrała jednak moja upartość, a nie urzędnicze lenistwo. Pan ze specyficznym głosem zaczął odczuwać zmianę, dostał pomoc, która należała mu się od lat. Jego głos zaczynał nabierać barwy, a on opowiadał mi niekiedy, że poszedł gdzieś i spędził miło czas.

Nasza ostatnia rozmowa zapadła mi szczególnie w pamięć. Zdradziłem mu, że niedługo idę na urlop rodzicielski, bo wkrótce urodzi mi się syn. Zapytałem się go, czy da sobie radę, jeśli będzie miał problem, a on zaśmiał się, a potem powiedział „teraz tak”. Ten śmiech był nagrodą, zwycięstwem nad urzędniczym molochem, który mieli takich ludzi jak on.

Mefisto

#412. Z życia urzędnika cz.13

Ostatnie dwa pandemiczne lata mocno zweryfikowały podejście urzędu do sposobu w jaki my, urzędnicy, pracujemy. Wszak okazało się, że nie tylko to jest możliwe, aby prawie wszyscy pracowali zdalnie (poza niewielkimi grupami, które fizycznie muszą być na miejscu, aby np. odebrać pocztę, czy coś wysłać, czy spotkać się z petentami). Ba – nawet się okazało, że może się to dziać na tyle sprawnie, aby zacząć zastanawiać się nad wprowadzeniem tego na dłuższą metę. Oczywiście dla chcących, a na szczęście mój dział jest jak najbardziej chcący.

Urzędowi spodobała się jednak inna rzecz, która idzie w parze z tym, że jego pracownicy pracują z własnych domów. Oszczędności. Wszak nie trzeba tyle płacić za prąd, nie trzeba tyle miejsc wynajmować (a można nawet nieużywaną przestrzeń w naszych biurach wynająć i mieć z tego zysk). No i urzędowi się nie dziwię, że szukają oszczędności, gdzie się da, skoro pandemia (oraz rząd ucinający fundusze) dały mu finansowo popalić.

Sam widzę też ekologiczny plus: mniej ludzi musi wędrować do pracy, więc zostawiamy po sobie mniejszy ślad węglowy. Łączy się z tym psychologiczny zysk: podróże do pracy męczą, bo swój wolny czas poświęcasz na niepotrzebną wędrówkę i emocjonalnie męczysz się z każdym palantem tudzież palantką, którzy mają gdzieś twoją potrzebę bezpiecznego dotarcia do pracy.

Pozostaje mi tylko liczyć na to, że nikt nie stwierdzi, aby wracać do przedpandemicznej normalności, skoro ten okres nauczył nas wielu przydatnych rzeczy.

Mefisto

#368. Z życia urzędnika cz.12

Kto pracował w urzędzie, ten wie, że to jest zupełnie inny świat. Czasem oznacza to bóle w mękach, jeśli chodzi o załatwienie czegoś, ale czasem oznacza, że człowiek nie jest tylko trybikiem w trzewiach urzędniczej mielarki. Jest też człowiekiem, żywą istotą pełną uczuć, kimś, kto „może się popsuć” i kogo trzeba wesprzeć.

Ostatni rok dla nikogo nie był łatwy. Siedzimy zamknięci w domach i liczymy dni do końca całego szaleństwa, a ono się nie kończy tylko ciągnie w nieskończoność. Nam też dał w kość i to w wielu aspektach: do tego stopnia, że musiałem pójść na przymusowy urlop na kilka miesięcy. Nie pisałem o tym, ale napiszę o tym teraz.

Praca jest dla mnie dużym priorytetem, ale gdy krzyżuje się ona ze zdrowiem któregokolwiek z nas to odchodzi na boczny tor. Ten czas wolny od pracy dał nam wiele możliwości, aby zmienić nasze podejście i ruszyć dalej. Taka chwila złapania oddechu, aby zrobić postanowienia i zacząć wdrażać je w życie. Wszak łatwiej je ciągnąć, kiedy sprawy już się w jakimś stopniu toczą.

Powrót do pracy powinien wiązać się dla mnie z formalnym spotkaniem w sprawie mojej nieobecności (polityką urzędu jest, aby nieobecności – nawet jeśli masz zwolnienie lekarskie – były omawiane na oficjalnych spotkaniach; oczywiście takie spotkania bardzo rzadko są przyjemne). Powinienem był takie mieć, ale moja szefowa (złota kobieta) stanęła na głowie, abym go nie miał, bo i tak mam się czym martwić, a „cały czas mamy pandemię, mam dziecko z autyzmem i chorującą Całość, a ja sam walczę z wewnętrznymi demonami” (jeśli można tak pieszczotliwie określić depresję). Jestem typem, który nie przepada za kontaktem fizycznym, ale w tamtym momencie miałem ochotę ją po prostu wyściskać.

Cały dział przywitał mnie po powrocie i wspiera w każdej możliwej sytuacji (bo nasz dział jest dynamiczny i potrafi się zmieniać każdego dnia). W takim momencie czujesz się jak człowiek w cywilizowanym świecie, a nie trybik martwej maszyny. W takich chwilach czuję, że jest dobro na świecie i nie warto się teraz poddawać.

Jestem naprawdę i dumny, i szczęśliwy, że pracuję w urzędzie z takimi wspaniałymi ludźmi.

Ten wpis nie ma większego sensu, ani głębszej puenty, ale chciałem po prostu o tym napisać, bo czasem warto napisać o czymś dobrym.

Mefisto

#307. Z życia urzędnika cz.11

Myślałem ostatnio o tym, o czym można by było napisać w serii notek o urzędniczej pracy. Niestety mój nowy dział jest na tyle sprawny i zorganizowany, że omijają mnie niektóre biurowe problemy. Nie to, że za nimi tęsknię. Jest wprost przeciwnie. Cieszę się, że te małe absurdy zostały za mną gdzieś daleko w tyle i nie spadają na mnie niczym lawina nieszczęść, kiedy ja za pięć minut mam zacząć zbierać się do domu.

Są jednak takie aspekty, które nigdy się nie zmienią. No dobra – może w jakiejś dalekiej przyszłości ktoś wynajdzie panaceum na typowo biurowe choroby, ale postawmy sprawę jasno: to nie wydarzy się w ciągu najbliższych kilku lat, ani nawet w ciągu najbliższych dziesięcioleci.

Problem spędzający mi sen z oczu to nic innego jak oprogramowanie. Może nie ono samo, bo zdaję sobie sprawę, że programista raczej nie miał na myśli doprowadzenie biurowych stworzeń do depresji, ani też pozbawienie urzędników resztek chęci do życia, ale bardziej chodzi mi o moment, kiedy program zaczyna nawalać i musimy się zmierzyć z konsekwencjami tego, co ma się wydarzyć.

Bo przecież program nie wywali się, kiedy zapiszemy postęp, prawda? On będzie czekał jak ostatnia menda, aż kursor zacznie zbliżać się do magicznego „zapisz”. I kiedy będą nas dzielić dosłownie piksele od tej bezpiecznej przystani, od naszej kwestii życia i śmierci, pół ekranu zawali nam informacja tak dosadna w przekazie, że możemy się równie dobrze powiesić. „Wystąpił błąd i program został zamknięty”.

Nawet kiedy staramy się być sprytniejsi od kodu i zapisujemy plik co sekundę, aby uniknąć porażki, na sam koniec okazuje się, że format pliku jest jakiś nie taki i Word, ten sam Word, w którym tenże plik przed chwilą zapisywałem, otworzy go jak puszkę Pandory, wysypie mi na twarz całe to zło składające się z bliżej nieokreślonych kwadracików. □□□□□.

Arkusze kalkulacyjne często wprowadzają mnie w stan niepewności, że jest mnie więcej niż jeden. Ilekroć staram się otworzyć jakiś konkretny plik na współdzielonym przez mój dział dysku, to jest on przez kogoś zajęty. Nie będzie to jednak nikt z moich współpracowników, ani żaden z naszych szefów. Przed twarz wyskoczy mi komunikat, że nie mogę otworzyć pliku, bo już go używam. I nie wiem, co mam w takich momentach robić. Zaakceptować fakt, że jest mnie więcej niż jedna osoba i akurat oboje uparliśmy się na otwieranie tego pliku w tym samym momencie? Co by było, jakby nas było troje?! Walka na arenie, aby uzupełnić tabelki w Excelu?!

Odsuńmy jednak produkcję plików na bok. W końcu w urzędach mamy specjalistyczne programy, robione pod „nasze” potrzeby (przy czym nikt nie sprecyzował, kto kryje się pod słowem „nasze”). Pomimo iż stada programistów polerują kod do perfekcji, to i on nie jest wolny od skaz.

Zdarza się, że ekran ładowania zawiesi się i zostaję ja oraz kręcąca się w kółko ikona ładowania. Już po kilku minutach wpatrywania się w ekran wiem, że mam dwie opcje. Odświeżyć stronę i liczyć się z tym, że dostanę w twarz komunikatem w stylu „wystąpił błąd”, a moja praca pójdzie na marne albo zrobić sobie jednoosobową imprezę w mojej głowie i przez resztę czasu śpiewać you spin me right round, baby, right round, bo przecież nie czekam tak pierwszy raz i mam do reszty zryty beret!

Praca urzędnika na każdym polu potrafi być ciekawa. A jak jest u Was w pracy?

Mefisto